Co roku PAN rekrutuje na kolejną wyprawę informatyczkę lub informatyka – osobę, która zaopiekuje się stacyjną infrastrukturą IT. O tym, jak wygląda dzień pracy takiej osoby, jak się do niej przygotować oraz czy renifery umieją w kontakt z ludźmi, opowiada Rafał Potoczek, informatyk 47. Wyprawy Polarnej IGF PAN do Polskiej Stacji Polarnej Hornsund na Spitsbergenie.
Nad Zatoką Białego Niedźwiedzia na wyspie Spitsbergen Zachodni od 1957 roku działa Stacja Polarna Instytutu Geofizyki Polskiej Akademii Nauk. To najdalej wysunięta na północ polska placówka naukowa prowadząca działalność całoroczną. Jej funkcjonowanie wymaga stałego zestawu zadań i określonych ról, a chociaż rotacja odbywa się co roku, to pewne rzeczy się nie zmieniają – ktoś musi opiekować się całym stacyjnym IT. Taką osobę rekrutuje w tej chwili PAN, wymagania znajdziecie w ogłoszeniu na theprotocol.it. Stacyjny informatyk będzie administrować systemami, naprawi awarie i umożliwi całej załodze zebranie danych do badań. Jak ta praca i życie na miejscu wygląda od kulis, opowiedział nam Rafał Potoczek. Zapraszamy do lektury.
Basia Jagoda: Czym jest – w kontekście wyprawy – zimowanie?
Rafał Potoczek: Cała wyprawa trwa prawie 13 miesięcy – wypływamy na początku czerwca i wracamy do Gdyni na koniec czerwca kolejnego roku. Samo zimowanie to okres od października do kwietnia. Ekipa zamieszkująca stację dzieli się na dwie załogi. Wyruszamy wszyscy w czerwcu, a zespół „letni” (w jego skład wchodzi kucharz, pomoc kuchenna, ekipa techniczna, administrator, i oceanograf) wyjeżdża na koniec września. Zespół „zimowy” zostaje do kolejnego czerwca (informatyk, konserwator, mechanik, trzech meteorologów, chemik i geofizyk).
Jak wygląda dzień pracy informatyka Polskiej Stacji Polarnej? Zaczynasz dzień o ósmej i kończysz o szesnastej?
W tych warunkach trochę inaczej definiuje się „dzień pracy”. W połowie października jest ostatni zachód słońca – do połowy lutego mamy wielką ciemność, a słońce czasem prześwituje znad horyzontu i to jest jedyne widoczne rozjaśnienie. Od połowy stycznia zaczyna nieco szarzeć. Z powodu tego zaciemnienia przesuwa nam się tryb dobowy – ja najczęściej chodzę spać w okolicach 4.00 i wstaję około 12.00. Oczywiście pod warunkiem, że w trakcie doby nie dzieją się rzeczy wymagające mojej interwencji. Niedawno nasz smart home miał awarię i okazało się, że nie można zgasić oświetlenia zewnętrznego, co jest niezbędne do obserwacji chmur. Więc moim zadaniem było zareagowanie od razu. Takie podejście dotyczy także prac, które trzeba zrealizować podczas weekendu. Jako informatyk dbam też o sprawne działanie całej infrastruktury, której awaria może potencjalnie uniemożliwić pracę członkom zespołu oraz mnie samemu. Poza obowiązkami zawodowymi mamy dyżury stacyjne mniej więcej raz na tydzień. Obowiązkiem osoby dyżurującej jest 24-godzinne pilnowanie stacji, także przygotowanie posiłków i sprzątanie. Musimy również prowadzić i reagować na komunikację radiową.
Rola informatyka przestaje być więc listą obowiązków, a staje się jednym ze sposobów na utrzymanie stacji w stanie stałego, poprawnego działania.
Wiesz, przyjeżdżając tutaj byłem świadomy, że samej pracy informatycznej nie jest tak dużo, jak w dotychczasowych moich projektach. Jednym z moich obowiązków jest administrowanie systemami, a to jest takie działanie, które realizuje się raz a dobrze i proces działa. Dopóki się znów coś nie zmieni albo ulegnie awarii, ale to nie dzieje się często. Myślę, że więcej jest takiej pracy, w której trzeba pomagać innym – być na to gotowym i otwartym.
Jestem programistą z zawodu i do tej pory głównie pracowałem w projektach backendowych, ale też zawsze miałem szczęście do takich ról, w których byłem zaangażowany w zróżnicowane obszary IT i dostawałem zadania „nie wiesz, jak to działa, więc się naucz”. Więc się uczyłem. Zaczynałem od C++, ale poza frontendem, którego nie lubię, robiłem już prawie wszystko w IT: firmware [oprogramowanie sterujące pracą urządzeń elektronicznych], aplikacje desktopowe, backend stron internetowych, aplikacje mobilne, DevOps.
Sprawdź aktualne ogłoszenie na informatyka 48. Wyprawy Polarnej IGF PAN:
Praca i normalne życie na stacji pewnie trochę się zacierają – zwłaszcza w tak niedużym zespole, który spędza ze sobą sporo czasu?
Właściwie przez całą dobę jednocześnie pracujemy, prowadzimy całą stację i w sumie prowadzimy też swój tymczasowy dom. Nie da się tego ani rozdzielić, ani skupić się tylko na jednej dziedzinie. Wszystkie stanowiska, które pełnią załoganci stacji, są techniczne i obserwacyjne – zapisujemy wyniki pomiarów czy zgromadzone dane w odpowiednich aplikacjach, które później umożliwiają analizę osobom z jednostek badawczych. Jako informatyk, oprócz standardowych zadań, mam także zaplecze, żeby pomagać w naprawie np. sprzętu do pomiarów geofizycznych czy elektrotechniki na stacji. Podczas zimowania mamy więc określone zadania, które musimy zrealizować, ale też wyjścia w teren, żeby pobrać próbki śniegu. Zawsze wychodzimy przynajmniej we dwójkę ze względu na ryzyko spotkania niedźwiedzia polarnego. Mamy też ze sobą broń.
Żeby zabić, czy dla odstraszenia?
Żeby się obronić. Unikamy sprzeczek, a niedźwiedzie nie szukają kontaktu z ludźmi. Ale w razie zagrożenia strzelamy ostrą amunicją. Niedźwiedź potrafi biegać z prędkością 40 km na godzinę – 50 metrów przebiega w ok. 4 sekundy. W takiej sytuacji nie mamy czasu na strzały ostrzegawcze, po prostu musimy ubiec jego atak. Ale nie zdarzyła mi się taka sytuacja. Niedźwiedzia widziałem dwa razy: latem, gdzieś pod górami, a drugi raz obserwowaliśmy wszyscy matkę i dwoje młodych przed stacją. Cała załoga była w środku, więc mogliśmy po prostu ich poobserwować. Niedźwiedzie nie są zaczepne, atakują tylko wtedy, jeśli się czują zagrożone.
Widziałeś jeszcze jakieś inne zwierzęta oprócz niedźwiedzi polarnych?
Latem pojawia się dużo reniferów – trzeba je odganiać często od aparatury badawczej, bo potrafią się zaplątać. Już raz odplątywaliśmy renifera z linki stalowej – był przestraszony i musieliśmy bardzo uważać i na niego, i na siebie, żeby nas ze strachu na uderzył porożem. Takie sytuacje zdarzają się reniferom często – nie pamiętają, jakich miejsc unikać, żeby nie wplątać się w instalacje i biegną trasami, jakie im pasują. Poruszają się też w specyficzny sposób – poroże jest duże, więc kiedy biegną, zarzucają łeb do tyłu, żeby utrzymać środek ciężkości. Wygląda to dość komicznie, ale być może ogranicza pole widzenia i nie dostrzegają takich drobiazgów, jak instalacje, dlatego tak często dochodzi do spotkań.
Oprócz tego są tu też cały czas obecne lisy polarne – nawet teraz jeden siedzi pod oknem właściwie cały czas. Pojawiają się też ptaki, latem są to przede wszystkim alczyki. Przyjeżdża tu zespół naukowców, który dosyć szczegółowo bada ten gatunek. My z kolei musimy uważać na wydrzyki – mają gniazda na gołej, odsłoniętej ziemi, i kiedy ktoś z nas przejdzie za blisko – atakują i dziobią. Na fiordzie można spotkać foki, morsy i ryby. Ryby można łowić – dorsze w fiordzie i gatunki żyjące w jeziorze. Na połów trzeba mieć wcześniej pozwolenie od gubernatora Svalbardu – można o nie poprosić przez internet i jest darmowe.
A co się dzieje w sytuacji, w której jest taka awaria, na którą nie masz żadnego wpływu? Fizyczne usterki związane z pogodą, specyficznym miejscem, jakim jest Spitsbergen, czy zwykłym zużyciem sprzętu?
Awarie techniczne najczęściej wymagają pomocy konserwatora albo mechanika. Ale nasza sytuacja na stacji wymaga też po prostu współpracy, zwłaszcza w przypadkach nietypowych. Niezależnie od tego, czy się na czymś znamy, czy nie – zawsze jesteśmy w stanie fizycznie coś naprawić, przekopać, pospawać, popiłować, pokręcić, przytrzymać. Rzeczy czasem się psują i to jest normalne, a ponieważ jesteśmy tu zdani na siebie, musimy sobie to naprawiać samodzielnie. Sam sprzęt psuje się w stopniu zupełnie przeciętnym, który wynika z użytkowania, rzadko dzieją się awarie poważniejsze. Chociaż ostatnio z powodu nieco trudniejszych warunków – wiatru o sile 100 km na godzinę – lampa oświetlająca teren wokół stacji złamała się u podstawy. Więc musieliśmy ten zniszczony element oczyścić, okopać, pospawać i przywrócić do działania. Nie jest to standardowy element życia w mieście, ale nie jest to także rzecz nie do ogarnięcia.
Czy z Twojej perspektywy pobyt i praca na stacji wymaga określonej sprawności fizycznej? I czy potrzebne jest dbanie o nią w sytuacji, kiedy sporo czasu spędzacie jednak w środku, w budynku?
Mamy siłownię w budynku stacji, więc utrzymanie formy nie jest problemem. Jeśli chodzi o aktywność terenową, to jest to przede wszystkim marsz. Latem jest takich aktywności sporo, chociaż chodzimy głównie po płaskim, ponieważ mamy stanowiska badawcze na jeziorze oddalonym o 4 km oraz dwie rzeki do wykonania pomiarów. Czasem trzeba też wyjść w góry i to już nie jest aż tak przyjemny spacer – te góry to jednak nie są Beskidy. Podejścia są bardzo strome, kamieniste, więc grunt się osypuje. Niemniej nie są to trasy nie do przejścia, ani długie wyprawy. Poza tym, jeśli ktoś się nie czuje na siłach i nie lubi wyżej wchodzić – nie musi. Zawsze się znajdą osoby, które są chętne wyjść w ten teren jako druga osoba do pary. Ostatnio wszedłem na skiturach na górę i nie ukrywam – myślałem, że płuca wypluję. Ale trwało to krótko, a po wykonaniu zadania zjechaliśmy z góry na nartach, co było przyjemną drogą. Jeśli z kolei ktoś chce wchodzić częściej i dostanie zgodę kierownika wyprawy – można faktycznie zmierzyć się z terenem i z sobą samym.
Czy pakowanie na tę wyprawę naprawdę wymagało od Ciebie wymyślenia ekwipunku na cały rok?
Tak, ale źle to wymyśliłem. Wziąłem za dużo rzeczy, właściwie mogłem wziąć połowę mniej. To jest prostsze, niż się wydaje – jeśli wiesz, jak się spakować się na dwa-trzy tygodnie, to jest to ten sam zestaw, który wykorzystasz przez cały rok. Najtrudniej obliczyć realne zużycie kosmetyków. Jesteśmy teraz w połowie pobytu, a ja nie zużyłem nawet jednej trzeciej wziętego zapasu.
Pakujemy się w Polsce na rok, a na miejsce płyniemy bezpośrednio statkiem ekspedycyjnym z Gdyni. Latem dołącza do nas kilka osób, które mogą nam przywieźć drobne rzeczy, we wrześniu przyjeżdża kolejny transport, którym można domówić bardziej gabarytowe rzeczy. Po kilku miesiącach pobytu potrzebny mi był tylko szalik i dodatkowa para gumiaków – najbardziej przydatne obuwie tutaj. W trakcie zimy przyjeżdżają z wizytą duszpasterską duchowni z Longyearbyen, miasteczka oddalonego o 140 kilometrów od nas. Mogą przy okazji przywieźć nam coś drobnego, zwłaszcza telefony, bo zdarzają się awarie takiego sprzętu.
Czyli wyskoczyć do Żabki po pomidorka nie można. Nie grozi Wam wyczerpanie zapasów jedzenia?
Nie grozi – w zamrażalniku mamy zapas jedzenia na dwa lata. Świeże warzywa zabieramy ze sobą na samym początku, ale tylko takie, które przetrwają 8-dniową podróż. Kiedy odwiedzają nas zimą Norwegowie, przywożą drobne prezenty i przy okazji grudniowej wizyty świątecznej dostaliśmy zezwolenie na zamówienie trochę świeżych owoców i warzyw.
To miejsce wymaga właściwie zaangażowania się nie tylko w obszarze zawodowym. Jakie cechy są potrzebne, żeby sprawdzić się w roli i jak wygląda rekrutacja?
Bardzo ważna jest po prostu gotowość do tego, żeby działać, rozwiązywać problemy i brać się do roboty tam, gdzie jest ona do zrobienia. Kierownik wyprawy jest nam znany wcześniej i to on rekrutuje skład zespołu. Każdemu w tej kierowniczej roli zależy na tym, żeby mieć na miejscu ludzi gotowych do różnorodnej pracy – niezależnie od tego, czy jest to związane z kompetencjami zawodowymi. Moim zdaniem wielu rzeczy można się tutaj nauczyć, wiele można samodzielnie wykonać czy wymyślić i naprawdę potrzebne są po prostu chęci.
Bardzo Ci doskwiera panująca teraz u Was ciemność? Jak w ogóle wyglądają tam pory roku?
Nie doskwiera, chociaż zdecydowanie dłużej śpię i trudniej mi się obudzić. Latem, kiedy było cały czas jasno, także mi to nie przeszkadzało. Osoby, które muszą mieć zaciemnienie nocą, korzystają po prostu z rolet zaciemniających.
W tym roku maksymalna temperatura zrównała się z rekordem – było 16,5 stopnia. Latem jest moim zdaniem względnie ciepło i słonecznie, chociaż zdarzają się dni z ulewami. Spitsbergen to także miejsce, w którym często pojawia się gęsta mgła. Zazwyczaj są tu jednak dobre warunki do chodzenia i codziennej pracy. Aktualnie [pora przed południem, początek stycznia 2025] mamy za oknem temperaturę ok. minus 3,5 stopnie. W tej chwili to są temperatury zbliżone do tych, które panują w Polsce i w zasadzie one się utrzymują. Wiem, że temperatura potrafi spaść do minus dwudziestu, ale to rzadkie sytuacje i nie wiem, czy w ogóle osiągniemy ją w tym roku. Różnicę stanowi wiatr, który jest tu dość silny. Jeśli mamy teraz minus 3,5 stopnia, to odczuwalną temperaturą jest minus 12. Przy minus 12 – odczuwalność jest na poziomie minus 30. Ale mimo tego, że jesteśmy nad morzem, powietrze jest suche i odczuwanie temperatury jest inne, niż w wilgotnej Polsce. Nie wychodzimy też poza stację, jeśli warunki pogodowe są złe, brakuje widoczności, a wyjście po próbki mogłoby być niebezpieczne. Nie ma takiej potrzeby, więc nie narażamy się bez powodu, czekamy aż warunki będą łatwiejsze.
Czy te 13 miesięcy to jest pobyt na stacji non stop bez wyjazdów poza nią?
Oprócz pobytu na terenie stacji poruszamy się pieszo wzdłuż nabrzeża, latem pływamy też łódką dookoła fiordu. Zimą dochodzą jeszcze skutery, ale na razie nie ma tyle śniegu, żeby na nich jeździć. Jednym z kierunków jest stacja Baranowskiego oddalona o 18 kilometrów od nas – piechotą wycieczka tam zajmuje nam 4 godziny, można tę drogę częściowo przebyć łódką. Dookoła fiordu są także inne chatki traperskie, w których latem jest szansa kogoś tam spotkać, wtedy też przemieszczamy się łódką. Z kolei wyprawa skuterem do Longyearbyen zajmuje między 8 a 10 godzin kluczenia między fiordami i górami i raczej się nie wybieramy w tę trasę.
A jak jest z opieką medyczną?
Mamy ambulatorium, które jest dobrze wyposażone, a w trudniejszych sytuacjach mamy możliwość odbycia teleporady – jesteśmy pod opieką polskiego lekarza. Jeśli chodzi o urazy chirurgiczne typu złamanie nogi albo wypadki zagrażające życiu – dzwonimy po helikopter i taką osobę transportuje się do szpitala.
Czy coś byś zmienił w swoim przygotowaniu do tego wyjazdu, oprócz oczywiście spakowania mniejszej liczby rzeczy? Gdybyś miał wyruszyć drugi raz?
Raczej nie. Jedynie nie odpuszczałbym regularnej siłowni przed wyjazdem. Tutaj jednak ruszam się inaczej, mniej regularnie, za to jest dużo jedzenia i słodyczy i przytyłem. Ale poza tą sytuacją – przygotowanie miałem wystarczające.
Zachwyciło Cię coś?
To środowisko jest unikalne – kiedy się wejdzie na górę, o ile nie ma mgły, widoki są po prostu piękne. Często na dole funkcjonujemy w dość gęstej mgle. Ale kiedy się wejdzie na górę, widać morze chmur i to jest zjawiskowe, także za sprawą światła, które układa się w aureolę wokół szczytu. No i są zorze oczywiście, które obserwowane gołym okiem wyglądają jak szara poświata, ale jeśli zrobisz zdjęcie z dłuższym czasem naświetlania na aparacie, to światło się kumuluje i wygląda pięknie. Lodowce i jaskinie lodowcowe są także bardzo ciekawe. Kiedy się do nich wejdzie do środka, można naprawdę się zdziwić, jak ładnie to wygląda.
Co Cię przede wszystkim skłoniło do wzięcia udziału w wyprawie?
Stwierdziłem, że tu mnie jeszcze nie było. Lubię podróżować, a to jest miejsce jest po prostu warte zobaczenia. Jedzie się na rok, więc jest też sprawdzian, czy da się radę, okazja, żeby nauczyć się nowych rzeczy, bo zaplecze techniczne jest tu też spore: piła kątowa, spawarka, palnik do cięcia metalu, traktor i inne maszyny. Naprawdę można nabyć sporo umiejętności.
Poza tym w pracy programisty łatwo o wypalenie zawodowe. Myślę, że to jest dobre miejsce, żeby spojrzeć z innej perspektywy na siebie i na ten zawód, może nawet zatęsknić za nim. Myślę, że większości przyjeżdżających tutaj osób przyda się naprawdę wszystko, czego nauczyli się w obszarze informatyki. Nie pogłębiona wiedza, tylko jej zróżnicowanie. Jeśli ktoś się zamyka w jednej technologii, to może odczuć tego bolesne skutki. Po jakimś czasie się okazuje, że rynek się zmienia i zaczyna być problem, bo w niczym innym nie ma się doświadczenia. Ta wyprawa bardzo to uświadamia.
Bardzo dziękuję Ci za tę rozmowę.
Zdjęcia: Rafał Potoczak